O dziecku, które kochało książki, kiedy książek nie było.

Tę opowieść dedykuję Blogerkom i Blogerom zwłaszcza tym, o najwyższych stosach recenzyjnych.

Nauczyłam się czytać w bardzo zacnych okolicznościach, mając lat cztery i pół. Moja babcia miała kłopoty ze wzrokiem i kupiła sobie specjalną książeczkę do modlitwy z bardzo dużymi literami. Pokazała mi, jak się je składa, a przede mną otworzył się świat magii. Zwykłe czarne znaczki, a taką miały moc. Długo byłam pod wrażeniem.
To był czas, kiedy nie wymyślono jeszcze wyścigu szczurów i inne dzieci w moim wieku spokojnie bawiły się klockami, nieświadome, że należy pokonywać konkurencję i przeskakiwać poprzeczki. Ja też dużo się bawiłam, ale litery od początku  pociągały mnie z wielką mocą.
Rosłam i chciałam czytać książeczki. Ale nigdzie ich nie było. W mojej małej miejscowości biblioteka miała oddział tylko dla dorosłych, księgarnia była w sąsiednim miasteczku. Byłam za mała, by tam dotrzeć. Moja mama dokonywała cudów, żeby zdobyć dla mnie jakąś bajkę. Kupić, co dziś jest nie do uwierzenia, nie można było, bo księgarnie były bardzo słabo zaopatrzone, głównie w komunistyczną propagandę. Klasyki i bajek jak na lekarstwo.
Kiedy myślę o tym okresie mojego dzieciństwa zawsze nasuwa mi się taki obrazek.


 Ptaszek z otwartym szeroko dzióbkiem. Mama w pocie czoła wciąż coś tam wrzuca, ale to wszystko jest za mało. Dzióbek nigdy się na dobre nie zamyka. Wciąż szukałam książek, ale w okolicy nie było tradycji czytania. Inne dzieci też niespecjalnie rozumiały moją potrzebę. Potem poszłam do zerówki. O radości niezmierzona. W szkole mieli bibliotekę. W ciągu miesiąca przeczytałam cały dostępny księgozbiór przeznaczony dla dziecka w moim wieku, co świadczy nie tylko o mojej pasji czytania, ale też o tym, jak bardzo musiał być ubogi. Pani bibliotekarka, kobieta z zasadami, siłą broniła przede mną regałów z książkami dla dzieci starszych. Mogłam z nich korzystać dopiero w czwartej klasie. Taki szmat czasu. Rozpacz moja nie miała granic. Pani bibliotekarka, człowiek o dobrym w gruncie rzeczy sercu, przejęła rolę mamy - ptaka i próbowała coś zdobyć dla wiecznie głodnego pisklęcia. Pewnego dnia podarowała mi prawdziwy skarb. Nowiutką książkę ,,Brzechwa dzieciom" jakimś cudem, w tych siermiężnych czasach, pięknie wydaną i ilustrowaną. Dostałam ją pierwsza, jeszcze zanim została skatalogowana, w akcie wielkiego zaufania i po znajomości. Obiecałam sobie, że będę czytać bardzo powoli. Wytrzymałam całą drogę do domu (pięć kilometrów pieszo i co krok jakieś przyjemne zacienione miejsce kuszące, by usiąść na chwilę i poczytać). Wieczorem położyłam książkę na łóżku i poszłam się wykąpać i przebrać, by w spokoju i uroczystej atmosferze zacząć wreszcie czytać to cudo. Mieliśmy wtedy w domu szczeniaka i,o rozpaczy, okazało się, że on też lubi Brzechwę. Zanim wróciłam, pies książkę dokładnie obgryzł. Pamiętam ten moment, jakby to było wczoraj. Jak miałam stanąć przed panią bibliotekarką? Co jej powiedzieć, kiedy tak sromotnie zawiodłam jej zaufanie? Książki odkupić się nie dało, bo takie rzeczy trzeba było zdobywać wtedy cudem i po znajomości. Nie spałam, nie jadłam, bałam się iść do szkoły. Trwało to tydzień, aż pani bibliotekarka swoim taktem wybawiła mnie, tłumacząc mi, że to nie koniec świata. Jestem jej za to dozgonnie wdzięczna, bo ja byłam przekonana, że owszem właśnie koniec.I to absolutny.
Kiedy trochę podrosłam i mogłam już chodzić sama do pobliskiego miasteczka na zakupy (siedem kilometrów piechotą) tata dawał mi dwadzieścia złotych kieszonkowego. Podejrzewam, że to kwota o podobnej wartości do dzisiejszej. Szłam wtedy uroczyście do księgarni, wchodziłam po trzech stopniach i mówiłam grzecznie: Dzień dobry, poproszę wszystkie książeczki dla dzieci i młodzieży.
Wyobrażacie to sobie dzisiaj? Dziecko musiałoby tirem podjechać, żeby wszystko spakować. A ja wtedy bez trudu za moje dwadzieścia złotych dostawałam całą ofertę. Najczęściej około pięciu książek, z czego dwie to były broszury propagandowe, dwie straszne nudy i jedna perełka, którą później czytałam do oporu, aż się okładki ścierały. Zwykłe, szare okładki przyjaciół mojego dzieciństwa.
Co ja czułam na widok takich zdjęć, długo by opisywać.

Gdzieś daleko był świat, w którym ludzie mieli w domach takie biblioteki.
Wiele lat później wyjechałam na studia do Krakowa. I choć wtedy księgarnie były już o wiele lepiej zaopatrzone, a ja znałam sporo miejsc, w których można było zdobyć książki, kiedy pierwszy raz stanęłam w czytelni Biblioteki Jagiellońskiej, zamarłam. Książki od podłogi po sam sufit i jeszcze na półpiętrze. Wszystkie na wyciągnięcie dłoni. Nadszedł w moim życiu taki moment, kiedy poczułam po raz pierwszy, że książek jest więcej, niż jestem w stanie przeczytać. Był piękny.
A potem nastał wolny rynek. Książki nas zalały jak ocean. Księgarnie pękają w szwach, co miesiąc dziesiątki nowości, krzyczących o chwilę uwagi kolorowymi okładkami. Role się odwróciły. To książki teraz szukają czytelników. Ale jedno się nie zmieniło. Wciąż na pięć zakupionych pozycji, dwie to propaganda, tyle że teraz już czegoś innego, dwie są po prostu nudne i tylko jedna wśród nich perełka.
Kochani Blogerzy, Drogie Portale Czytelnicze! Szukajcie dla nas tych skarbów, wyciągajcie je na światło dzienne i nie bójcie się mówić prawdy. W przeciwnym razie zaleje nas góra papieru, zapisanego literkami, które w żaden sposób nie chcą się złączyć w sensowną całość, choć składamy je prawidłowo, jak nas babcia nauczyła.
Książka powinna być drogą. Do przyjemności, radości, wzruszenia, mądrości, wiedzy. To obojętne. Każda z tych wartości spełnia swoją ważną rolę. Byle nie na manowce.

0 comments